test

04/03/2010 by

Demonimrok, czyli tragifarsa w 3 aktach

02/17/2010 by

Akt 1

Scena 1

Wielki hol wyłożony granitem. Wysoki, barczysty mężczyzna stoi oparty o kolumnę. Ma na sobie czarny płaszcz i ćmi w zębach peta. Winda robi ding dong. Wysiada z niej niski, krótko ostrzyżony brunet. Rusza sprężystym krokiem przez hol.

DEMON
Gdzie zmierzasz przyjacielu?

MROK
Zapytaj lepiej skąd przychodzę, ognisty kolego.

DEMON
A wiec pytam?

MROK
Nie pytaj nawet.

DEMON
Jak więc mam się dowiedzieć, skoro wzbraniasz dociekań.

MROK
Numer czas zamykać przyszło. Debata była burzliwa, ażem gardło zdarł do cna.

DEMON
Nudzą mnie zgromadzenia. Decyzja podjęte stadnie, są niczym konsylium lekarskie. Pacjent umiera w gwarze ich kłótni o to kto ma racje. Potem debatują nad stygnącym ciałem, któż był bliższy poprawnej diagnozy, a który przyczynił się do zgonu.

MROK
A wiec mamy losować rozwiązania, czy może poddać się dyktatowi jednostki?

DEMON
Nie dyktatowi, lecz osądom autorytetu, który widzi prawdę i umie z niej wyciągnąć wnioski.

MROK
Jak zwał, tak zwał, on mówi, oni słuchają, to definicja pachnąca tyranią. Na szczęście te czasy już minęły. Mamy demokracje i pluralizm.

DEMON
O tak, każdy może do woli kraść i pluć.

MROK
Z różnorodności poglądów rodzi się postęp.

DEMON
Racja, najpierw musi być chaos, by wyłonił się  niego porządek. Ale przyjacielu, ale spójrz, któż ku nam się zbliża, od strony schodów?

MROK
Sylwetka znajoma, aczkolwiek oczom swym nie wierzę. Toż to Joanna, śnić chyba muszę.

DEMON
Ale przecież sam mi mówiłeś, że martwa jest ona? Czyż to nie tę dziewoję w mroku szafy skryliście?

MROK
W rzeczy samej, lecz widać z martwych wstała. A mówiłem kryminaliście Skowronowi, że grób za płytki wykopał. Jej przeznaczeniem karmić robaki, takie białe z czarnymi oczkami, a nie spacerować holem redakcji. Idzie ku nam. Cóż robim?

DEMON
To twoja niezdarna kompania sknociła pochówek, a i mord jak widać, nie całkiem wam też wyszedł.

MROK
Jarosław, Fauxem zwany kołka pożałował, ech ja mu ten kołek na głowie wyciosam.

DEMON
Na przyszłość zlecaj mi takie zadania. Tanio się nie cenię, ale po wyjściu z moich dłoni, pannica, która do nas tak ochoczo bierzy, stałaby w betonowych butkach na środku jakiegoś jeziora i rybkom służyła za latarnie podmorską, a głowę ku przestrodze nadziałbym na iglice pałacu kultury.

MROK
W budżecie Qfantu nie ma rubryki, honoraria dla socjopatów z kompleksem boga.

DEMON
I jak widać szkoda?

JOANNA
Elo chłopcy, co słychać, „mis mi”?

MROK (szeptem)
Nie odzywaj się do niej, to może nas nie zauważy. To elo nic nie znaczy, może to jakiś tik nerwowy.

DEMON (również szeptem)
Ten plan ma wiele wad, a głównie taką, że już nas wypatrzyła, co nie jest trudne bo stoi dwa kroki przed nami. Z bliska jest jeszcze większa.

JOANNA
Cóż tam szepczesz diabelski pomiocie?

DEMON
Wspominam przyjacielowi o wielkiej niedźwiedzicy, którą ostatnio spotkał w lesie. Wielkie bydle, pysk jak zad konia, tyle że z zębami. Łapska potężne z ostrymi pazurami.

JOANNA
Nudna ta opowieść panie czorcie.

DEMON
Ale słuchaj waćpanna dalej. Wyciągnąłem więc flintę, mierze w bydlaka i czekam aż podlezie. Przyczłapał ochoczo, gdym mu zamajtał mięsiwem przednim, jak płachta na byka. Podlazł blizy, a wtedy jak nie wypale z obu luf w skurczybyka.

JOANNA
I cóż było dalej, skoro musisz już nudzić, dokończ.

DEMON
Zwierzak stoi jak stał, a ja z pustą strzebą. Ruszył na mnie wściekle, głośno krzycząc gębą.

JOANNA (z przestrachem w oczach)
Zakatrupił zapewne waćpana biedny misio, by zjeść, lub zanieść innym głodnym misiom.

MROK (pod nosem)
Cóż za umysł brzytew, któremu tylko uroda dorównać może

JOANNA
O drugi mruczy, to jakaś zaraza? Mów waść głośniej lub zamilcz.

DEMON
Kolega wzruszony, że waćpannę widzi i dlatego mówić mu ciężko.

MROK (z sykiem)
Zginiesz za to PRZYJACIELU

JOANNA
Jak miło, a ja myślała, żem peron niengratna (sic!) w redakcji. Trzy nowie błąkałam się po bagnach, jedząc małe zwierzątka boże, tu myszka, tam żmijka, czasem żabka. A tu się okazuje, że zrozumieliście swój błąd. Przeproście, a wrócę do akcji.

MROK (szeptem)
Królestwo za łom lub czekan, może być siekiera. A zresztą nie trzeba. Ręce jeszcze władne, gołymi ją zaduszę, skrócę świata katuszę, każdy sąd mnie obłaskawi.

DEMON
Poczekaj przyjacielu, niech zabawa trwa.

MROK
Moim kosztem, szatanie bawić się zamierzasz?

DEMON
Zawszem rad polować na grubego zwierza z przynętą.

JOANNA
Przeprosicie, wrócę. Wróciłam do miasta, będzie trzy dni temu. W multikinie już byłam, łez naroniłam.

DEMON
A na czymże to waćpanna tak się nawzruszała?

JOANNA
Widział acan Zmierzch?

DEMON
Tysiące razy, co ja mowie tysiące, dziesiątki tysięcy.

JOANNA
O, pokrewna dusza, widzę, że nie doceniałam pana Dariusza. I jak wrażenia?

DEMON
Zmierzch, jak zmierzch, ale wolę świt. Popołudnie, sobie chwalę równie mocno, bo sjesty mogę zażyć, usiąść i pomarzyć.

JOANNA (sama do siebie)
Nie znam tych części, o ja nieboga. Zmiana tematu, poznać po sobie dać tego nie mogę.

(do demona)

A Awatara, widział nasz demoniszcze. Czyż Cameron to nie mistrz nad mistrze?

DEMON
Wyszedłem w połowie, zdzierżyć dłużej nie mogłem.

MROK
Czemuż to?

DEMON (śmiertelnie poważnym głosem)
Temu człowiekowi brak szacunku do widza. Dziełem tak niedoskonałym, dwudziesty pierwszy wiek zawstydza. Inni techniką go o milenia odsadzają, a przynajmniej Blue Screen lepiej ukrywają. A w Awatarze, co drugi to niebieskawy, dobrze że kolor mu się udało dobrać do trawy.

JOANNA
A ja myślałam, iż to jest zamierzone?

MROK
Zastrzelił by się człowiek, gdyby miał taką żonę.

DEMON
Nie słyszała waćpanna, fundum Cameronowi odcięli i kazali skończyć film do następnej niedzieli. Bajeczke o niebieskich stworkach ukuł na prędce, a biednego widza od klaskania bolą ręce.

JOANNA
Nie może być. Mów kochanieńki dalej, napisze artykuł o tym do Qfantu, oczywiście gdy przeprosiny usłyszę.

MROK
Nie zniosę tego dłużej i w ciele swoim z rozpaczy sztylet zanurzę.

DEMON
O, Waćpanna przecieka, o tu kolo tej mięsistej nogi.

MROK
W istocie rzeczy, niszczy nam podłogi.

JOANNA
To ektoplazma

MROK
Co?

JOANNA
Zabiliście mnie, wiec jakie inne ciało może skrywać mą zranioną duszę?

MROK
Czyli żeś duch? Straszydło, zmora. Teraz wszystko jasne. Nie chcesz, jadła napoju…

JOANNA
Daruj sobie te bzdury. Tym razem się mnie tak łatwo nie pozbędziecie. Nie jestem jakaś tam dziadowską zjawą, lecz pełnowymiarową ektoplazmową sumienia naprawą.

DEMON (skręca się ze śmiechu)
A to macie ambaras kochani redaktorzy, trupa dziewoi zakopaliście, a duch wam ożył.

MROK
Trzeba zebrać cała redakcję. Może się uda zażegnać tą tragiczną sytuacje.

Biegnie w kierunku windy, duch Joanny sunie za nim. Demon śmieje się do rozpuku, dopala peta, gasi go butem na posadce i idzie w przeciwnym kierunku, co chwila chichocząc.

CHÓR (zawodząc)
Biada wam biada o mordercy. Krążyć po redakcji będzie duch zagubiony, aż wasz grzech nie zostanie odkupiony. Do tego czasu od maja do maja, strzeżcie przed akumulatorami swoje….


To była scena pierwsza tragifarsy w trzech aktach: Demonimrok

Następna już niebawem.


Wszystkie przedstawione postaci i wydarzenia są fikcyjne. Wszelkie zbieżności z rzeczywistością są niezamierzone i przypadkowe

Urlop naczelnego

01/25/2010 by

Dziś pierwszy dzień urlopu Naczelnego, zwanego wśród swoich Padre Mrok.

Nie udał się oczywiście na wypoczynek, o nie,  lecz z misją bojową.

Zadanie: Napisać 200 stron powieści,
Czas: 14 dni i nocy
Nazwa kodowa: Ściśle tajna

Dzień 1

Padre Mrok zgłasza się na służbę jej Wysokość Weny

W poszukiwaniu natchnienia użył najnowocześniejszego sprzętu,


oraz nowatorskich metod badawczych.


Po kilku godzinach przyszła chwila zwątpienia,
a nawet odrobina szaleństwa.

I wtedy nastał świt twórczy, wprowadzając harmonię.


Wtem ktoś załomotał do drzwi.
– Piotrek zjesz obiad?
Tym razem to był klon jego żony, ale on nie dał się nabrać.
– Hasło? – zawarczał celując w zamknięte drzwi z wiernego Colta Pythona 757.

– Bo wystyg…- BAAAM BAAM BAM
Padre nie okazał litości wrogowi Weny.
Pal licho drzwi, dziurę zaklei się tekturą.


Wrócił do pracy, w prawicy  wciąż ściskając gnata.
Gdzieś tam czaiły się klony sąsiadów, a może i matki?


Po kilkunastu godzinach był pełen dumy.
Spełnił swój obowiązek.


I nadszedł czas sjesty.

Jutro kolejny dzień służby.

Oby równie udany.


Nie wolno pluć na podłogę, za to można pić o której się chce a poza tym było i nie ma

01/18/2010 by

– Gdzie zwłoki? – Ocknął się z zamyślenia Naczelny, trącając stopą pustą butelkę po gruzińskim koniaku.
– Jakie? – Zuzanna wyjęła z wazonika cherlawe trzy tulipany i wypiła duszkiem wodę.
– Sztywne, a jakie?… – Naczelny zamknął oczy, styczniowy poranek oślepiał a redakcja wirowała, jak Chajzer na lodzie.
– Ale które? – Zuzanna wyjęła spomiędzy zębów kawałek łodygi i aż się wzdrygnęła ze wstrętu. – Fu, zielone…
– Właśnie! – Naczelny złapał się za głowę. – Pewnie już zielone! Gdzie?
– Wyplułam, a co? – Zuzanna rozejrzała się za czymś do picia. Na parapecie nie było, na biurku nie było, w szufladzie stukotało coś szklano i niewysłowienie próżno.
– Gdzieś ty wypluła? Zuzanna! – Naczelny poderwał się z wielkim krzykiem, podskoczył susem do niej i chwyciwszy za ramiona trząsł jak szmacianą kukiełką.
– Na… pod… ło… gę… – wystękała, unosząc kolano tak jak ją uczyli na kursie samoobrony. Naczelny pisnął.
– …łogę… – powtórzył jak echo.
– Zielone. – Zuzanna podniosła kawałek łodygi i wrzuciła do kieszeni wiszącej na oparciu krzesła marynarki. – Nie lubię, paskudztwo. Brokuły, szpinak, kapusta… – Przewróciła oczami i zasłoniwszy usta dłonią pobiegła do łazienki, zderzając się w progu z Jackiem.
– Co jej? – Obrócił się na pięcie.
– A ja wiem? – Naczelny udał, że na klęczkach szukał ołówka. Jeszcze trochę głos mu drżał, kiedy wstawał, trzymając się stołu. – Bab nie znasz? Chyba jest na diecie. Czy coś…
– Śniadanko? – Jacek wyjął zza pazuchy dwa pętka suchej krakowskiej, bochenek chleba krojonego i pół litra bałtyckiej.
– Już po dwunastej? – Naczelny spojrzał na zegar, zamknął prawe oko, spojrzał jeszcze raz, podciągnął spodnie, poprawił krawat i wysiorbał resztkę kawy z wczorajszych fusów.
– Już nie ma Peerelu, możemy pić kiedy nam się podoba. Jest demokracja! – Jacek pogrzebał w szufladzie Tomka. Lasso, mumia salamandry, stary pergamin, mumia kota, dwa metry lontu, mumia ibisa, sarepska, mumia głowy pawiana… A nie, to zmniejszona głowa tego Wiśniewskiego, co się w zeszłym roku plątał na praktykach…
– Nie ma keczupu – zameldował Jacek. – Sarepska jest.
– Dawaj. – Naczelny przestąpił nad Fauxem, zwiniętym w kłębek koło rododendrona i nakrytym rozłożonym numerem styczniowym. – Orze chłopak, jak może – powiedział prawie z czułością spoglądając na niego.
– To może by mu podwyżkę dać? – spytał Jacek ot, tak, dla podtrzymania rozmowy.
– A to my mu płacimy w ogóle? – Zdziwił się Naczelny.
– Chłopaki… – Zuzanna weszła do pokoju na palcach, blada i cicha jak strzyga z Wyrębów.
– No?, siadaj. Patrz, Jacek przyniósł zestaw młodego dziennikarza. – Naczelny napełnił literatkę po brzeżek. – No… Co tam? Zdrowie polskiej nacji w gardła redakcji…
– Zdrowie pegeerów, w gardła liderów! – dodał Jacek.
– Zdrowie kryminalistów w gardła… – zaczął Naczelny.
– Zwłoki. – Zuzanna zamachała rękami, przerywając im gwałtownie. Minę miała nietęgą. Spanikowaną wręcz.
– Zzieleniały… – Domyślił się Naczelny. – Wiedziałem, że tak będzie i nawet zima stulecia nam nie pomoże. Pieprzone globalne ocieplenie.
– Słuchaj, to jest dobry temat na felieton futurologiczny, wiesz? – Jacek zanotował pomysł na zatłuszczonym papierze od kiełbasy. – Albo powieść, wyobrażasz sobie, detektywistyczna… więc nasypało cholernie dużo śniegu i…
– Zniknęły. – Zuzanna podeszła, wychyliła całą literatkę jednym haustem i uzupełniła. – Były i nie ma.
– Jak w ruskim cyrku.

Łasic rozbiera choinkę, a wszystkim kogoś cholernie brakuje…

12/30/2009 by

− Tomasz, Tomasz, gdzie ty to masz… − nucąc beztrosko, Zuzanna tanecznym krokiem wpłynęła do sali konferencyjnej. − Słuchajcie robaczki, mam pomysł na Sylwestra. Przebieramy się za co znaczniejszych polityków i w miasto! Graficy trzasną nam legitymacje poselskie, pobalujemy sobie na ich konto, zasłaniając się w razie czego immunitetem.
Naczelny tępo wpatrywał się w jakąś kartkę. Jacek zgasił papierosa i natychmiast przypalił następnego. Faux siedział na parapecie, wyglądał jakby zasnął, jednak nieznacznie uchylone powieki i zaciśnięte dłonie świadczyły, że jest inaczej. Łasic zapadła się w skórzanym fotelu, z pistoletem skierowanym w stronę choinki. Tłumik zamieniał strzały w ciche plaśnięcia, bombki pękały jak bańki mydlane.
− No nie, ubrani będziemy, immunitetem zasłaniać się w innym sensie… − Zuzanna opacznie zrozumiała ich milczenie.
Jacek bardzo brunatnym płynem z bardzo brunatnej butelki, opatrzonej czarną etykietką z wizerunkiem Jasia wędrowniczka, napełnił szklankę z grubym dnem i pchnął naczynie po blacie. Szklanka minęła naczelnego, podskoczyła lekko na jakiejś nierówności i roztrzaskałaby się niechybnie o podłogę, gdyby Zuzanna miała gorszy refleks. Albo gdyby była abstynentką.
− Powie mi ktoś, co się dzieje?! − Odpowiedziała jej cisza, którą zakłócił jedynie szczęk zmienianego przez płatną zabójczynię magazynka. − Czy może robimy stypę, ot tak, bez specjalnej okazji?
− Jedna gwiazdka… − Łasic prawie nie celując zdjęła kolejną ozdobę z czubka choinki.
− Przyszedł list od Tomka. − Naczelny nie odrywał wzroku od kartki.
− Złe wieści…? − Zuza pociągnęła długi łyk, nie czując smaku. Ostawiła naczynie ostrożnie, jakby napełnione była nitrogliceryną. Cholernie lubiła Tomka. Jak wszyscy, bo on po prostu nie dawał powodów, by go nie lubić.
I był jednym z nich.
Piotrek bez słowa podał jej list, machinalnie sięgnął po szklankę z brunatnym płynem i opróżnił jednym haustem. Naczelny nigdy nie pił w pracy. Musiało być gorzej niż źle.
Zuzanna przeczytała tekst, miał raptem kilka linijek. Podeszła do Jacka i wyciągnęła dłoń z kartką. Pstryknął zapalniczką, płomyk liznął brzeg papieru, zawahał się jakby, wreszcie jął go pożerać coraz zachłanniej.
Skończyły się bombki, Łasic kolejnym strzałem rozwaliła czujnik dymu pod sufitem.
− Nie myślałem, że kiedykolwiek będę musiał powiedzieć te słowa… − Naczelny popatrzył na zebranych, w jego oczach czaiła się determinacja. I jeszcze coś więcej. Tylko nieliczni wiedzieli, jak potrafi być bezwzględny i okrutny. Naprawdę niewielu miało okazję oglądać to spojrzenie. A nikt dwukrotnie. − Primus!
− Secundus. – Jacek dotknął kabury pod pachą.
− Tertius. – Faux zeskoczył z parapetu, wyciągnął nóż, który Łasic podarował mu pod choinkę i sprawdził ostrze.
− Quartus. – Zuzanna z tajemniczym uśmiechem musnęła palcami fałdkę na sukience w okolicy lewego uda. Jej legendarne podwiązki nie służyły wyłącznie przytrzymywaniu pończoch.
− Quintus. – Łasic z trzaskiem zmieniła magazynek.
Tomek naprawdę był jednym z nich i mieli zamiar to udowodnić.

O alergii naczelnego i świątecznym zamieszaniu.

12/24/2009 by

Odcinek by Łasic

Michalik przestąpił próg redakcji i kichnął gwałtownie. Raz, drugi, trzeci.
– Nie na wodę! – gromki, radosny chór sprawił, że zadrżały futryny.
– Oj, nie, oj nie… – Przetarł załzawione oczy i spostrzegł, że cała ekipa porozstawiała się pod ścianami, jak na plutonie egzekucyjnym. – A wy co?
Ktoś uniósł palec ku górze i wskazał sufit, cały jemiołą przystrojony. Michalik wrzasnął jak oparzony, cofnął się za próg.
– Kto był taki mądry?
Zapadła cisza, dziwna cisza, zwykle gdy trzeba zakablować na kogoś, przepychają się łokciami, tratując się nawzajem.
– Pozdejmować mi to! Nie będzie całowania gdzie popadnie, od tego jest kseroroom! No już mi to pozdejmować!
– Ekhm… nie da się. Łasic zabrała drabinę.
– Łasic! – wrzasnął – wiedziałem, że to twoja sprawka. Gdziekolwiek jesteś, wyłaź i oddaj drabinę.
– Nie mogę – dobiegło gdzieś z głębi domu – ubieram choinkę!
Ekipa westchnęła i wszyscy na raz plasnęli się otwartą ręką w czoło.
– Ktoś jej mówił, że to tajemnica i że ma siedzieć cicho? – zapytał Tomek. Chciał odpalić papierosa, pomacał po kieszeniach i znów westchnął ciężko – znów nie oddała mi zapalniczki. Jacek?
– Moją zgubiła dziś rano.
– Pięknie. No jak, powiemy mu?
Po pokoju przeszedł szmer, ktoś chrząknął, inny ktoś zaśmiał się nerwowo.
– Chcemy mieć gwiazdkę w Qfancie! – wystąpiła Lan przed szereg, po czym cofnęła się z powrotem pod ścianę. Nie ma mocnych, jemioła pod sufitem wisi i grozi.
Michalik kichnął.
– Nie na wodę! – dobiegło z góry. Z dachu jakby.
– Kto jest na dachu?!
– Faux robi oświetlenie. Podpatrzeliśmy w telewizji.
– Zabraniam!
– Skończyłem! – z góry dobiegł wesoły głosik.
– Co was napadło, dlaczego mi to robicie?! Dobrze wiecie, że mam alergię na święta. Męczę się okrutnie, kicham. Czy ja wam coś zawiniłem, czy naprawdę jesteście tak bezwzględni i cyniczni? – zadał te retoryczne pytanie i załamał się kompletnie. Kichnął i sam powiedział: nie na wodę.
– Oj, my tylko chcemy prezentów – mruknęła Zuzanna, przewracając oczami. – To chyba jasne.
– Pazerniaki!
– Wcale nie. Mamy coś dla ciebie. Prezent – niespodziankę.
– Taaak? – ucieszył się naczelny – Co? Powiedzcie, co?
– Nie powiemy!
– Girlandę czosnku przeciw wampirzycom! – dobiegło z głębi domu.
– Łasic! – westchnęli wszyscy.
Michalik rozpromienił się.
– Przeciw wampirzycom? Och, to naprawdę… potrzebne. W sensie, nie musieliście, to znaczy, dobrze, że macie tak fachowe podejście do zagadnienia, jestem dumny i szczerze mówiąc…
– To możemy?
Machnął ręką. Spróbował się nie uśmiechnąć.
– Pozdejmujcie mi tylko te zielsko z sufitu.
Jacek i Tomek wyciągnęli zza pleców karabiny maszynowe. Po kilku seriach, sufit był czysty, a podłoga zielona.
– No, tylko… powiedzcie, co zamierzacie. Muszę wiedzieć i psychicznie się przygotować.
– No, gdzie te wazy z ponczem? – zapytał Faux, fosforyzując jeszcze. Nie bawił się w elektryczne światełka. Kupił za bezcen świecący w ciemnościach sznur od bazarowego kupca ze wschodnim akcentem.
– Wazy? – zdziwił się nieco naczelny, porządkując w myślach wiedzę na temat świąt.
– Dwanaście, jak każe tradycja – wyjaśniła Lan, wręczając każdemu chochelkę.
Michalik kichnął.
– Nie na wodę!
– Oj, chyba nie… – mruknął, zanurzając chochlę w wazie. – No, to jak to tam… wesołych. Się mówi wesołych, nie? No to wesołych. No, pijcie sobie, bawcie się.
– Choinka się pali! – poinformowała Łasic beztrosko.
– To trzeba zgasić – doradziła Zuzanna. – Albo zostaw, będzie cieplej.
– Wesołych, wesołych… – mruczał Michalik, nieco pod wpływem voltów, otumaniony lekko aromatem pomarańczy i goździków. Kichnął. Cieszył się z girlandy czosnkowej, ale bardziej cieszył się na myśl, że te wolne każe im odpracować pierwszego maja. Albo… pierwszego stycznia! Słodka zemsta jest.

ps od naczelnego. Korekta na urlopie (odpracują 1 maja), więc odcinek mógł być (ale nie koniecznie) nie całkiem ortodoksyjny interpunkcyjne.

O leniwych nocnych autobusach…

12/22/2009 by

Kierowca nie zatrzymał się na przystanku, zerknął tylko w lusterku na prawie puste wnętrze pojazdu i jechał dalej. Zdezorientowany mężczyzna w ciemnej marynarce zrobił ruch, jakby chciał zerwać się z siedzenia, lecz uświadomił sobie nagle, że nocne autobusy stają tylko na żądanie. Zignorował następny przystanek, potem wdusił przycisk z napisem STOP. Pojazd zwolnił, wjechał kawałek w małą zatoczkę, drzwi drgnęły odrobinę, mężczyzna stuknął w nie otwartą dłonią, jedno skrzydło odskoczyło z trzaskiem. Stał jeszcze chwilę na chodniku, potem ruszył w przeciwną stronę, niż oddalający się autobus.
Latarnie dawały akurat tyle blasku, żeby nie potknąć się na jakiejś wyszczerbionej płycie chodnikowej, uśpione przedmieście pachniało niewywiezionymi śmieciami i stygnącym po upalnym dniu asfaltem. Szedł spokojnym krokiem, wsłuchując się w odgłosy nocy. Znał doskonale okolicę, mógł iść na skróty między nietypowymi trzypiętrowymi blokami, których szare tynki i brak balkonów nasuwały myśl, że architekt pierwotnie zaprojektował wojskowe koszary albo budynki więzienne i potem zabrakło mu inwencji, gdy zmieniono plany zagospodarowania terenu. Trzymał się jednak chodnika, gotów zniknąć w ciemnych zaułkach na widok spóźnionego przechodnia. Miał sporo czasu, minęła ledwie północ.
Obszerny plac przycupnięty w anonimowej miejskiej sypialni, ogrodzono ostro zakończonymi metalowymi prętami. Rosnące wewnątrz wiekowe tuje stykały się gałęziami, tworząc nieprzeniknioną dla wzroku barierę. Mijając szeroką bramę z łańcuchem i kłódką, zobaczył budynek wyglądający jak stary przedwojenny dworek. Wysokie podwójne okna na parterze zaopatrzono w kraty, dookoła domu biegła wydeptana w trawie koślawa ścieżka, żarówka bez klosza oświetlała słabo niewielki ganek z dwiema prostymi kolumnami. Nad drzwiami widniała wielka tablica z napisem – QFANT. Czarne litery odznaczały się złowieszczo na tle łypiącego mrocznymi oczodołami domostwa.
Zwolnił trochę, spoglądając w głąb pustej ulicy i skręcił błyskawicznie, znikając za gęstymi krzakami. Ostrożnie przedzierał się wzdłuż ogrodzenia, by dotrzeć na tyły posesji. Dotknął małej latarki w kieszeni spodni, ale jej nie wyjmował. Plama rozgwieżdżonego nieba między iglakami podpowiedziała mu, że dotarł do właściwego miejsca. Jedna z tuj nie przetrzymała mroźnej zimy, dozorca wykopał ją parę lat temu, lecz nie wsadził nowej. Mężczyzna założył cienkie skórzane rękawiczki, sięgnął ręką między prętami i natychmiast wymacał niezbyt szeroką deskę lekko przysypaną opadłymi gałązkami iglaków. Wyciągnął ją i oparł pod niewielkim kątem na ogrodzeniu. Stanął na niskim murku z cegieł, chwycił się poziomego pręta przyspawanego do szczytu pozostałych i podciągnął się na tyle, by umieścić czubek stopy na końcu deski. Teraz wystarczyło wyprostować nogę, ostrożnie przełożyć drugą nad ostrymi szpikulcami i powtórzyć wszystko w odwrotnej kolejności. Był w środku.
Przykucnął i długo obserwował teren. Nie przewidywał niespodzianek, ale gotów był zrezygnować przy najmniejszych sygnałach, że cokolwiek jest nie w porządku. Najwyżej wróci jutro lub choćby za miesiąc. Bo nie zamierzał ryzykować niepowodzenia.
Minęła pierwsza w nocy.
Obszedł cicho dworek i wyjrzał na dziedziniec, w całym domu panowały ciemności. Cofnął się na tyły posesji. Obok małego okienka piwnicznego tuż nad ziemią stał plastikowy pojemnik po margarynie z resztkami mleka. Otwierane na zewnątrz okienko było uchylone na tyle, by szczeliną mógł się przecisnąć kot. Zdjął drut przytrzymujący ramę, tyłem wczołgał się do ciasnego otworu, wymacał nogą występ w ścianie, następnie umieścił okienko w poprzedniej pozycji. Błysnął latarką i zeskoczył na betonową podłogę, czarne sportowe buty na gumowej podeszwie stłumiły odgłos. Omiótł żółtym kręgiem światła niskie pomieszczenie. Pod ścianą leżały stosy makulatury, obok stało kilka prostych trumien. Pachniały jeszcze bejcą i pokostem. Podszedł do drzwi z nieheblowanych desek zaopatrzonych w prosty zamek i nacisnął klamkę. Nie ustąpiły, ale niczego innego się nie spodziewał. Z wewnętrznej kieszeni wyjął krótki wytrych z tak wygiętą końcówką, że przypominał miniaturowy kij hokejowy. Ciche manipulacje nie trwały minuty, język zasuwy cofnął się z delikatnym chrobotem.
Korytarz z półkoliście ukształtowanym stropem z jednej strony rozszerzał się, ukazując kilkoro podobnych drzwi, dalej zakręcał w prawo. Promień latarki wymacał wąskie, strome schody wyszlifowane milionami kroków. Chłodne piwniczne powietrze zalatywało stęchlizną, głębokie szczeliny między cegłami pełne były starych pajęczyn. Mężczyzna wchodził powoli, wsłuchany w dzwoniącą w uszach ciszę, odruchowo pochylając głowę i kuląc ramiona.
Nienawidził pająków.
U szczytu schodów znajdowały się kolejne drzwi, tym razem bez zamka. Zamknął je cicho za sobą i odczekał dłuższą chwilę. W holu stał pusty wieszak, otwarta szafka z rzędami butów i kilka prostych stolików z jakimiś drobiazgami. Stary dom wydawał senne odgłosy, zdawał się żyć i reagować na jego obecność. Na piętrze coś zaskrzypiało, ledwie słyszalny chrobot z nieokreślonego kierunku mógł równie dobrze być dziełem kota, co szczura kryjącego się przed nocnym łowcą. Zdawało mu się, że słyszy stłumione chrapanie, gdy mijał kuchnię, lodówka włączyła się z wibrującym rzężeniem, które zaraz przemieniło się w konspiracyjne buczenie. Nieokreślonego koloru wykładzina i gumowe podeszwy głuszyły odgłos kroków. Przeszedł obok pokoju z tabliczką „P.M. Red. Nacz. – przyjęcia tylko umówionych interesantów 13 maja w godz. 12.00 – 12.15 co drugi rok przestępny”. Dioda wykrywacza metali we framudze błyskała zielonym ognikiem. Zatrzymał się przed pokojem z połyskującą srebrzyście wypukłą gwiazdką.
Dotknął klamki…
Na piętrze rozległ się jękliwy dźwięk, jakby sprężyny łóżka wracały do naturalnej pozycji. Zgasił latarkę i skrył się we wnętrzu kuchni. Usłyszał skrzypienie schodów i… cisza. Uniósł ręce, było tak ciemno, że nie widział własnych dłoni w czarnych rękawiczkach. Nagle na tle boazerii przesunęła się ciemniejsza plama, po paru sekundach odemknęła się lodówka, w padającym ze środka blasku ujrzał kobiecą postać. Sięgnęła po kartonik soku, piła powoli, celebrując czynność. Stała tak zmyślona, z głową skierowaną w stronę okna, zasłuchana w noc. Była kompletnie naga, lecz w jakiś przedziwny sposób wyglądało to naturalnie. Może dlatego, że niczego nie ukrywała. Jak pozująca malarzowi muza, której obraz zastyga w czasie pod pędzlem artysty. Zamarł z uniesionymi rękoma, zadawało mu się, że dźwięk naprężającej się skóry rękawiczek musi zdradzić jego obecność. Światło zgasło z cichym plaśnięciem, zjawa przepłynęła obok.
Wypuścił powoli powietrze. Przez chwilę rozważał pomysł zapalenia papierosa, ale uznał, że wyczerpał już limit szczęścia na tę noc − zapach dymu zaalarmuje każdego, kto poczuje chęć udania się do toalety. Nie włączał latarki, trwał w bezruchu, starając się równo oddychać. Lodówka ponownie zaczęła pracę, odczekał póki agregat nie ucichnie.
Klamkę drzwi z wypukłą srebrną gwiazdką naciskał ostrożnie, milimetr po milimetrze, niczym saper rozbrajający nieznanej konstrukcji bombę. Bez efektu. Stłumił uczucie rozczarowania – widać naprawdę wyczerpał już limit szczęścia – i poświecił w otwór zamka. Klucz tkwił z drugiej strony. Sprawdził palcem, że dolna krawędź drzwi nie dochodzi do podłogi, szczelina miała kilka milimetrów wysokości. Wystarczy. Wyciągnął z kieszeni złożoną płachtę gazety, rozprostował i wsunął do pokoju na tyle, by kawałek został na zewnątrz. Szczypcami z długimi, cienkimi końcówkami, spiłowanymi jeszcze dodatkowo, chwycił przez dziurkę dostępny fragment klucza i przekręcił w prawo. Ćwierć obrotu poszło bez oporu, lecz na tym koniec. Uchwyt narzędzia był zbyt słaby, a mechanizm zamka wymagał użycia sporej siły. Cofnął odrobinę szczypce, zetknął końcówki i wypchnął delikatnie klucz z dziurki. Stuknięcie o podłogę zamortyzowała trochę pognieciona gazeta, miał nadzieję, że nie odbił się poza rozpostartą płachtę. Zaczął wyciągać brukowca, upragniony kawałek metalu leżał przy samej górnej krawędzi. Zwinął starannie gazetę i schował do kieszeni.
Przekręcił klucz. Wyłączył latarkę. Nie ruszał się przez minutę, potem delikatnie otworzył drzwi, wszedł i zamknął je cicho. Księżyc w pełni zaglądał przez okno, poczekał aż wzrok przywyknie do słabej poświaty. Z ciemności powoli zaczęły wyłaniać się kontury mebli…
Dotyk zimnego metalu na szyi nie pozostawiał wątpliwości. I słowa:
– Rusz się, a twój mózg będą zeskrobywać ze ściany! – Mała dłoń wślizgnęła się wężowym ruchem pod marynarkę i wyciągnęła pistolet. –Wyglądasz na zawodowca, a tacy liczą się z porażką. Wiesz, co się teraz stanie, prawda?
– Wiem. – Pomyślał o nożu schowanym pod nogawką nad lewą kostką. Ale tylko pomyślał. Nie miał szans. – Zrób to szybko…
Postać cofnęła się o krok, przekręciła klucz w zamku i stanęła na tle okna. Księżycowa poświata obrysowała smukłą sylwetkę w utkanej z jedwabnej pajęczyny nocnej koszuli. Pistolet stuknął o podłogę.
– Tylko nie właź mi do łóżka w kapeluszu…

c. d. n. n. (ciąg dalszy nie nastąpi, gdyż narrator, ma co innego do roboty, niż opowiadanie oczywistości, a także pokłada niezachwianą, póki co, wiarę w wyobraźnię czytelników)

Tymczasem… nieco później – Czyli naczelny stawia ultimatum, klasyk powoduje histerię, a Orlicz staje w obronie szwagra.

12/19/2009 by

Szum zgromadzonych na widowni wielkiej auli zamilkł, gdy na środek tonącej w półmroku sceny wpłynął wychudzony, starszy mężczyzna w purpurowym płaszczu. Zawisł metr nad podłogą i uniósł obie dłonie w geście pozdrowienia. Jego krzaczaste brwi zakrywające połowę czoła spowodowały, że wśród publiczności wybuchła fala chichotu. Mężczyzna speszył się i gniewnym wzrokiem spojrzał na niewysoką, ubraną w niebieski żakiet blondynkę, która praktycznie znikąd pojawiła się tuż obok niego. Pochylił się nad nią. Przez chwile wymieniali szeptem uwagi. Gdy pokręcił głową z niezadowoleniem, dziewczyna znikła, pękając jak bańka mydlana. Po chwili wampirze brwi stały się także przeszłością, a zastąpiły je małe, cienkie, jak gdyby namalowane kredką.

– Witam zgromadzonych w podwojach Uniwersytetu im. Stanisława Lema, nazywam się Mateusz Makowiecki i piastuję stanowisko rektora tego przybytku nauki  – rozpoczął, przecierając, jak gdyby dla pewności, czoło dłonią. – Przepraszam za ten mały incydent, ale zostałem wprowadzony w błąd. Sprawa, która nas tu dziś zebrała, jest oczywiście wielkiej wagi i nie było moją intencją robić głupie żarty.

– Przestań truć – dobiegł głos z widowni.

Mężczyzna w purpurze uśmiechnął się niezdarnie.

– By nie przedłużać, oto oni. Brawa.

Ściana za plecami mężczyzny pękła z trzaskiem i w lśniącej wyrwie pojawiły się sylwetki kilkorga ludzi.

Na przedzie podążał mężczyzna w garniturze w paski. Dzierżył w dłoni czarną aktówkę, z której wystawała drewniana rączka parasola. Obok niego szedł elegancki gentleman z wąsikiem. Uśmiechał się nerwowo, omiatając wzrokiem wiwatującą publiczność. Idący nieco z tyłu wysoki blondyn o ostrych rysach twarzy, rozbawiony całym zdarzeniem, nieustannie szturchał w ramię towarzyszącego mu mężczyznę o ciemnej karnacji, który jednak nie podzielał jego entuzjazmu i w zakłopotaniu poprawiał co chwile druciane okulary.

– Piotr Michalik. – Głos prowadzącego przebił się przez tumult. Mężczyzna z teczką pomachał dłonią. – Znany, przez jednych lubiany, przez innych nienawidzony, autor obrazoburczych książek, podejrzewany o kilkanaście zabójstw, wymuszenia i terroryzm literacki, ale z braku dowodów sprawy umorzono. – Buczenie sali mieszało się z oklaskami. Naczelny zaczął strzelać z palców w kierunku publiki, rzucając socjopatyczne spojrzenia.

– Jacek Skowroński. – Dalsza część zapowiedzi utonęła we wrzawie, która eksplodowała niczym histeria podczas koncertu Beatlesów. Na scenę pofrunęła nawet jakaś cześć ubrania ze sznurkami. Skowroński zarumienił się i skinął lekko głową. Euforia widowni przygasła po pięciu minutach i dopiero wtedy prowadzący mógł kontynuować.

– Tomasz Orlicz, pisarz, publicysta, ostre pióro, tęga głowa, który swoimi odkryciami zadziwił świat nauki.

Omawiany mężczyzna roześmiał się serdecznie.

– Tomku, a twojego towarzysza nie znam – rzekł prowadzący.

– Szwagier – rzucił Orlicz.

– Był w waszej redakcji? – kontynuował mężczyzna w purpurze.

– Nie.

– To co on tutaj robi, proszę go zabrać szybciorem. Matko jedyna dziesięć lat zmarnowane na jakiegoś patafiana.

– Dajcie pan spokój, on nie będzie przeszkadzał – oponował Orlicz, obejmując mulata ramieniem. – Zresztą on nic nie rozumie po polsku, to Egipcjanin. Siostra mnie zabije, jak się zgubi.

Mężczyzna w purpurze machnął dłonią z rezygnacją.

– Oto Qfant, są tu z nami.

Sala znów oszalała zgiełkiem. W międzyczasie na scenie pojawił się mały stolik z filiżankami herbaty oraz wielkie skórzane fotele. Cała czwórka zasiadła w nich, nawet latający prowadzący wylądował na jednym, pomiędzy Skowrońskim a Michalikiem.

– Ojcze Mrok, bo tak cię nazywali redakcyjni koledzy, jak narodził się pomysł, by zrobić gazetę literacką? – zapytał Makowiecki.

– Po pierwsze, chcę powiedzieć, że protestuję przeciw traktowaniu nas jak rybek akwariowych. Nie wiem jak się tu znalazłem, to porwanie. Nie uważa pan, panie rektorze, że powinniście nas pozostawić w spokoju.

– Ależ nikt was z grobów nie wyciągał – odparł mężczyzna. – Pozwoliliśmy sobie zrobić małe symulacje komputerowe na podstawie zdjęć, filmów, biografii i domysłów.

–  Sam pan jest symulacja! – wysyczał Naczelny.

– Ja jestem wirtualizacją, ale może przestańmy się kłócić o słowa,  bo miliardy ludzi w całej galaktyce chciałoby się dowiedzieć, jak powstawała legenda, QFANT.

– Wiesz, Piotrek – wtrącił Skowroński. – On chyba mówi prawdę, bo mam w głowie obrazy, na których jesteśmy o wiele starsi niż obecnie.

– A co z tego będziemy mieli, panie rektorze? – zapytał Orlicz. – Bo jeśli mówicie prawdę, to równie łatwo skasujecie, co stworzyliście, a ta perspektywa bardzo mi nie pasuje.

Rektor wiercił się w fotelu, jakby coś go oblazło.

– Panowie…

– Tylko bez „panowie”, bo nie lubię komunałów. To jak będzie? – Naczelny pochylił się ku Makowieckiemu i zrobił pytającą minę.

– Miliony patrzą. – Rektor wpadał w panikę.

– A niech patrzą i się uczą, jak traktujecie ludzi  – dolał oliwy do ognia Skowroński.

– Reklamy! – krzyknął rektor i widownia natychmiast opustoszała.

– Posłuchajcie, gagatki, błaźnię się przez was. Mogę was skasować tu i teraz.

– To sobie kasuj. – Michalik rozparł się na fotelu i splótł dłonie za głową. – Tylko coś podejrzewam, że to będzie większy problem, bo miliony niezadowolonych widzów to nie w kij dmuchał.

– A który mamy tak w ogóle rok? – zapytał Tomasz.

– Czy moglibyśmy ich zresetować? – zawołał rektor, kierując to pytanie w sufit.

Blondynka znów wykwitła obok jego boku, tyle że tym razem miała na sobie ogniście czerwoną suknię.

– Technicznie tak, ale nie ma gwarancji, że po restarcie nie zachowają się identycznie.

– To może jakąś modyfikacja osobowości? – drążył rektor.

Kobieta pokręciła głową.

– Dziesięć lat generowali te symulacje. Osobowość jest jak budowla z kostek domina, może się posypać, gdy wyciągniemy zbyt ważną cześć. A wtedy nie tylko będą się targowali, ale mogą przykładowo cofać się w rozwoju i zażądać pieluch.

– Sam pan widzi, że musimy się dogadać – zaczął Skowroński.

– Ach, jestem pana fanką. – Dziewczyna doskoczyła do Jacka. –  Przeczytałam wszystkie sześćdziesiąt kryminałów. Mój ulubiony to „Był sobie złodziej”. Koleżanki śmieją się, że czytam starocie.

– Pani Anno – zagrzmiał rektor. – To tylko syma, na litość. Prawdziwy Skowroński to prochy w mauzoleum zasłużonych.

– Starocie, klasyk – mruczał pod nosem Jacek.

– Reklamy się kończą – oświadczyła Anna. – Chyba musimy się z nimi dogadać.

– Wiem, wiem. – Rektor złapał się za głowę. – Kurde bele, przełomowy eksperyment, to będzie hit, kasa popłynie strumieniami. Że też nie mogliśmy zacząć od Presleya… Jakie są wasze żądania? – wysapał zrezygnowanym głosem.

Naczelny pochylił się ku Skowrońskiemu i szepnął mu coś do ucha. Jacek podobnie  zrobił z Tomkiem. Cała trójka zgodnie pokiwała głowami.

– Po pierwsze, chcemy odzyskać naszych kolegów redakcyjnych oraz jakąś elementarną cześć rodziny.

– Oszaleliście, zupełnie wam odbiło! Dziesięć lat męczyliśmy się z waszą czwórką, a wy mi tu pieprzycie, że mam przekonać komisję budżetową na wydanie kolejnych miliardów euro na dalsze symy.

– Wiec umówmy się, że to my zapłacimy. – Jacek rozparł się na fotelu i dyndał nogą założoną na nogę.

– A macie jakieś pieniądze?

– Drogi Rektorze; zarobimy. – Naczelny położył dłoń na ramieniu rektora. – I to jest druga cześć umowy. Chcemy reaktywować Quanta, robić kolejne edycje Horyzontów wyobraźni, konkursy książkowe, no i oczywiście wydawać kwartalnik.

Mężczyzna w purpurze i kobieta w czerwieni wybuchnęli jak na komendę śmiechem. Szwagier Orlicza, nie rozumiejąc, o co biega, zaczął szczerzyć zęby i kiwać głową.

– Czy powiedziałem coś śmiesznego? – Naczelny powoli tracił cierpliwość.

– Oj tak – powiedział rektor, łapiąc z trudem powietrze. – Nikt przecież nie powiedział, że wasz Qfant nie istnieje.

– Świetnie. – Jacek zacisnął pięści w geście triumfu. – Nie musimy być w zarządzie, wystarczą posady skromnych redaktorów. Napiszę kolejne książki. – Pisarz zatarł z radości dłonie.

– Tylko, że dziś Qfant nie wydaje już periodyku literackiego – oświadczył rektor.

– A czym się zajmuje, jeśli nie literaturą? – zdziwił się Naczelny.

Rektor podrapał się po nosie.

– Na przykład budowaniem uniwersytetów, takich jak ten.

cdn.

Zuzannie puszczają nerwy, Naczelny robi oczko szydełkiem i wyjawia się, kim jest kloszard

12/15/2009 by

– Dobra! Spokój mi tu! – Zuzanna złapała szczotkę na kiju i zaczęła wymachiwać wojowniczo. – Jazda! No, już! Fajrant! Won, do domu!
– Ale… co? – Naczelny wzruszył ramionami przenosząc zagubione spojrzenie ze stosu książek na pozostające nadal w całości zwłoki. Zwłoki byłej pracownicy i fałszywego policjanta.
– On!… – Zuzanna pokazała mu oczami kloszarda i zamrugała znacząco.
– Co on? – Naczelny pomógł jej wypchnąć wszystkich na zewnątrz i podparł drzwi. Teraz byli sami. Oni, książki, trupy i kloszard.
– Ja nie będę tego sprzątać – mruknęła, zaplatając ramiona.
Kloszard przyglądał się im obojgu przez dłuższą chwilę, w której panowało zasadniczo milczenie.
– Ja byłam grzeczna, to wszystko oni. Zmusili mnie. – Złamała się Zuzanna o wiele szybciej, niż Naczelny przypuszczał.
– Zdrajczyni – syknął z oburzeniem Naczelny.
– Inspirator! – odgryzła się Zuzanna. – To wszystko głównie przez niego… – pochyliła się ku kloszardowi i uniosła brwi. – Żebyśmy mieli jasność.
– Jasność? – Naczelny wyjął z kieszeni szydełko i dźgnął dziurkę od klucza. Ktoś wrzasnął dziko: moje oko! Oślepłem!
– Ciemność widzisz? – zainteresował się ktoś inny, mimo przytłumionych głosów, rozpoznali Dardę.
– Nic nie widzę! – wyjaśnił gwałtownie Faux.
Naczelny wyciągnął szydełko i wytarł krew w krawat.
– Myślałam, że to plamy z zupy pomidorowej… – westchnęła mimowolnie Zuzanna.
– Nie lubię pomidorowej. – Naczelny przekręcił klucz w zamku i podszedł do kloszarda. – Kopę lat, Mikołaj.
– Kopę lat. – Kloszard objął go, poklepał po plecach a potem wyciągnął z tylnej kieszeni spodni czerwoną czapkę obszytą mocno wyleniałym, białawym niegdyś futrem. – To, co mała? Usiądziesz Mikołajowi na kolankach?
– Myślałam, że… – Zuzanna trąciła nogą łydkę Gęsiny. – Nas rozpracowałeś.
– Rozpracowałem. – Mikołaj wyciągnął ze sflaczałego worka przytroczonego do paska cienką teczkę. – Ale możemy się dogadać.
– Ile chcesz za milczenie? – Naczelny przeszedł do konkretów, mało dyskretnie zerkając na zegarek.
– Nie chcę ani kasy, ani żadnych rzeczy… – Mikołaj potrząsnął workiem, który zabrzęczał obiecująco. – Wszystko mam. Prawie wszystko.
– Jasne. – Naczelny zerknął na Zuzannę i pokręcił głową. – W tym roku prezentów nie będzie.
– Rózga…?
– Tylko jeśli poprosisz, mała. – Mikołaj mrugnął, wsadził kciuki za pasek i oblizał wargi z obleśnym uśmieszkiem.
– Więc co? – Zuzanna ukryła niesmak.
– To psychopata. – Naczelny odciągnął ją w najdalszy kąt i szeptał prosto do ucha. – Znamy się z… nieważne zresztą. Wie wszystko o wszystkich. Ma tony akt na każdego z nas.
– A Jacek? – wyrwało jej się. Powinni go zawołać.
– Na Jacka najwięcej! – Naczelny przełknął ślinę. – Jacka trzymajmy od niego z daleka. Dwa trupy wystarczą.
– No tak… – zadrżała na myśl, że Jacek mógłby tak skończyć: na zimnej podłodze w ciemnym archiwum.
– Taaak. – Naczelny podrapał się w skroń z namysłem. – Jakby Jacek wykończył Mikołaja to byłaby międzynarodowa afera. I to tuż przed świętami… fiu! Musimy tego za wszelką cenę uniknąć.
– Za jaką cenę? – wydukała bezgłośnie, przyciskając dłoń do piersiówki, ukrytej na sercu.
Naczelny znieruchomiał a w jego źrenicach odbijało się coś czerwonego. Może płomienie? Może szaleństwo? A może wyświecona czapka Mikołaja? A może wszystko razem.

Narrator się zmienia jak kameleon, dziura w szybie straszy ciemnością i głosem, a Naczelny ma myśl

12/10/2009 by

Ładne kfiadki – pomyślałam. Najpierw mnie tu wciągnęli, a teraz mam grać pierwsze szk… skrzypce, znaczy się. Muszę zajarać. Koniecznie!
– Jacek, poratuj – westchnęłam w chwilę po tym, jak zrezygnował na dobre z obma… znaczy się z obszukiwania mnie w celach sugerujących niczym nieuzasadnione rozbrojenie.

– Służę uprzejmie, Madame. – Zgrabnie wyłuskał papierosa z paczki, po czym jego druga ręka poszybowała w czeluście, tudzież zakamarki kieszeni spodni w poszukiwania zapalniczki Zippo. No, ewentualnie zanurzyła się tam, ale kto by tam wnikał w takie szczegóły. W każdym bądź razie pośpieszyła nieśpiesznie poszukiwać tej cholernej zapalniczki… Tak, właśnie że tak; irytował mnie, gdyż o ile papierosa wyłuskał zgrabnie, o tyle już z tą zapalniczką, ba!, z zapalniczką marki Zippo już się guzdrał!

Zaraz go zabiję – pomyślałam, po czym, jak zwykle, przesłałam mu promienny uśmiech. Chociaż, może nie promienny. To był raczej uśmiech z rodzaju „teraz ja się do ciebie uśmiecham, a potem ty powinieneś się uśmiechnąć do mnie”. Bo jak nie, to wiadomo – zabiję, albo i coś gorszego wymyślę. W końcu jednak poczęstował mnie i ogniem. I wszystko mu w tej jednej, jakże magicznej chwili wybaczyłam.

– Macie tu niezłą karuzelę – Powiedziałam w końcu coś byle powiedzieć po tym, jak się już sztachnęłam dymkiem.

-Książkową – dopowiedział Naczelny.

– Świąteczną – dopowiedziała Zuzanna.

– I kilka trupów – nie omieszkał dopowiedzieć Tomasz, który zdawał się dopiero teraz zauważyć, że to nie przeznaczenie przyparło go przed momentem do podłogi, a zwykła sterta.

– A ja mam nóż! – wystrzelił Faux niczym filip z konopi, wcale nie indyjskich. Młodzieniec nasz miał taką minę, jakby właśnie rozpoczynał poszukiwania swej pierwszej ofiary.

– Jesteś niepełnoletni – zauważyłam.

– No właśnie, Ła. Jestem niepełnoletni. Konkretnie niepełnoletni!

Zważywszy na sytuację, a szczególnie na to, że sytuacja ta stanęła w martwym punkcie, gdyż ktoś wystraszył narratora i w związku z tym fabuła również stanęła w martwym punkcie, że o martwym gliniarzu nie wspomnę, skupiłam się na tym, co zamierzał uczynić Naczelny, który właśnie – krok za krokiem, bezszelestnie, milimetr po milimetrze począł się zbliżać do szyby okiennej, a właściwie do tej jej części, która zmieniła się w sporawą dziurę.

– Ciekawym, któż to raczył do mnie dzwonić tuż przed tym, jak posłałem mojego Samsunga w roli rykoszetu na bruk… – zamruczał pod nosem i nieśmiało wyjrzał na zewnątrz. A tam była ciemność. Straaaszna ciemność. Wiecie. Jak to w horrorach, bez ciemności ani rusz.

– Ciekawyś? – zapytał Jacek.

– Jużem ci ja wiem – rzucił Stefan. – A jeśliż to wampirzyca była? Z zaświatów wieczystych? Klątwa jakowaś…

– Wypluj waść tę myśl ohydną! – Piotr, jako przystało jeno naczelnemu, ryknął na Stefana z taką siłą wszechogarniającą, że aż się coś w ciemnościach poruszyło.

Poruszyło się, odkaszlnęło i odpowiedziało ze wschodnim akcentem bezimiennego kloszarda: – A, no dzięki ci panie za komórę. Niech ci bozia w dzieciach wynagrodzi, albo i co gorszego. W każdym razie Bóg zapłać, łyknę za twoje zdrówko, panie…

Faux nie od razu wystartował, bo i ani nie słyszał tej litanii do Naczelnego, ani nie odczytał w pierwszej chwili jak się należy jego wyrazu twarzy. Dopiero gdy Piotr zawarczał przez zęby „mój Play za zeta!”, dopiero wtedy ruszył z impetem Taliba w kierunku drzwi.

– Ale karuzela! – powiedział ktoś (sorry, ale nie dosłyszałam, kto), a ktoś inny westchnął.

– Raczej popierdółka – dodał Tomasz.

– Nie demonizowałbym – Naczelny, spokojny ponad stan, zaczął do kupy zbierać karuzelowe książki. – Znam Jarka nie od dziś i jestem przekonany, że wymyśli coś rozsądnego.

– Ta! – rzucił sarkastycznie Tomasz. – Nie zdziwiłbym się, gdyby za chwilę przyniósł skalp tego tam – wskazał ruchem głowy tego tam za oknem, tego z ciemności.

– Skupmy się raczej na paczkach – kontynuował niezrażony Naczelny. Zdążył ułożyć karuzelowe książki w co najmniej trzy kupki, albo jak kto woli stosiki (stosy! Łasico, na Zeusa – to przecież były stosy książek! I co z tego, że średniowieczne, inkwizycyjne i karuzelowo-świąteczne? Iwentowo były to stosy całe, o czym raczyłaś zapomnieć!) – Trzeba się zabrać za rozsyłanie.

– Jasne – nie dawał za wygraną Tomasz. – Trza się wziąć za rozsyłanie… Ręka, noga, mózg na ścianie! A jak paczki, nie te co trzeba zresztą, pójdą do konkursowiczów?!

– Fiu, fiu! – Jacek pstryknął palcem w kapelusz (właściwie, po kiego grzyba on ciągle chadza w tym kapeluszu?) i poczęstował mnie następnym papierosem. – Śmierdząca sprawa.

– Widzę, że kompletnie się wam pokierały kierunki fabuły – stwierdziłam i ryknęłam śmiechem tak głośnym, że aż coś się poruszyło w ciemnościach za oknem.

Poruszyło się, odkaszlnęło i odezwało się, tym razem ze wschodnioniemieckim akcentem: – Ten wosz bajtel, ciulik jeden, jest do odebrania za co najmniej kolejnego Samsunga. Czekam doner wetter do świtu i albo mi wypłacicie, najlepiej w półlitrówkach, albo pogadomy inaczej. A finka, nie powiem, fajna jest. Będeh miał jak znalazł do odkapslowywania winowych kapslów.

– Kapsli! – poprawiłam bezwiednie kloszarda. – Mówi się kapsli, dziadku!

I w tym momencie zgłupiałam, jak to się mówi, do reszty. No bo kto to słyszał, żeby się w powieści jakiś mało istotny kloszard znalazł. Mało tego; kto to słyszał, żeby się poruszał w ciemnościach tenże nieciekawy kloszard, co rusz odkasływał i jeszcze przeistaczał się w kidnapera. Ja rozumiem Imię Róży Umberto Eco, że zapętlenie fabuły, że jakieś filozoficzne dyrdymały, ale żeby naszego niepełnoletniego członka redakcji porywał jakiś anonimowy zza szyby?! Ba, żeby zza szyby, to pół biedy. Ten nasz anonimowy był zza dziury w szybie…

******

Dobra, kochani. Dosyć tego dobrego – to wcale nie było tak, jak usiłuje wam opisać Łasica. Z mojej perspektywy cała ta sytuacja wyglądała inaczej, ale szanowne zgromadzenie redakcyjne, które z takich a nie innych powodów raczyło się szanownie zgromadzić w naszej rzeźni… znaczy się, w łazience, nie miało zielonego pojęcia, że swego czasu ćwiczyłem z Fauxem neurolingwistyczne programowanie. Okej, dobra – przyznaję, popełniłem błąd. Nie spodziewałem się, że chłopak zareaguje na moje słowa tak, jak zareagował. Dobrze, że nie wyskoczył przez okno… W każdym bądź razie mieliśmy z Fauxem co nieco ukartowane, lecz nie spodziewaliśmy się, że tamten bezdomny jest naszpikowany mikrofonami, kamerami, noktowizorami i temu podobnymi gadżetami jak świąteczna choinka świątecznymi bombkami. Cholera, mogliśmy się pokapować. Facio miał tak nieudolny mejk ap, jak mu zanieśliśmy wreszcie te półlitrówki, że każdy przeciętny filmowiec by się zorientował, że wysmarowana twarz kloszarda, to pół pojemniczka pomadki (chyba tak to się nazywa), która zwykle udaje opaleniznę. Ale było ciemno i zimno jak w psiarni, więc nie zwracaliśmy uwagi na gębę tamtego, tylko patrzyliśmy jak jeden mąż na Fauxa, czy aby tamten go nie wykorzystał również i w inny, niewłaściwy sposób. Wiecie – zły dotyk i takie tam historie rodem ze Szwajcarii Polańskiego.

– Faux – odezwałem się, stawiając we wskazanym miejscu chodnika cztery półlitrówki – czy aby ten… czy on cię aby nie wykorzystał jakoś inaczej? Wiesz, zły dotyk i tego typu historie?

– Nie, szefie – odpowiedział młodzieniec, tym razem normalnym głosem. – Zmusił mnie jedynie, żebym mu wszystko wyśpiewał.

– I uwierzył? – Zuzanna, zrozumiawszy z kim mieliśmy do czynienia, że przy nim agent Tomek to płotka, wzięła się pod boki i poczęła jednostajnie kręcić głową na boki, a po sekundzie, chcąc zapewne zaakcentować swe niedowierzanie, po raz kolejny wzięła się pod boki.

I wtedy właśnie zaświtała mi w głowie myśl – niczym błyskawica z jasnego nieba – że czy by uwierzył, czy też nie, co było bardziej prawdopodobne, jego los był już zasadniczo przesądzony.